W poprzedniej parafii, do której należeliśmy, nasza wyrozumiałość na
dziecięce zachowania w kościele niejednokrotnie była dość mocno wystawiana na
próbę. Żeby była jasność, nie mam nic przeciwko uczestniczeniu dzieci w Mszy
Świętej, jestem za, ale uważam, że jak we wszystkim i tu są pewne granice.
Natomiast
we wspomnianej parafii działy się historie, jakich nie widziałam wcześniej ani
później w żadnym innym kościele. Głośne zachowania, spacerowanie, okupowanie
konfesjonału... to nic w porównaniu z wyścigami samochodowymi po klęczniku tuż
pod nogami wiernych czy bieganiem przez prezbiterium do zakrystii mieszczącej
się tuż za. Chociaż numerem jeden było rzucanie siankiem ze stajenki niczym
jesiennymi liśćmi w parku. I od razu dodam, że żaden z rodziców nie kwapił się,
żeby owe sianko po swoich pociechach posprzątać. Co więcej rodzicom uśmiech nie
schodził z twarzy. W końcu ich pociechy bawiły się w najlepsze, niczym na placu
zabaw. No tak... powinnam się skupić na mszy, a nie przyglądać dzieciom. Naprawdę
próbowałam, ale bezskutecznie. I podobne historie były na porządku dziennym, a
raczej niedzielnym.
Przywołuję te przykłady, bo sami stanęliśmy wobec dylematu – chodzić z
Tygrysem do kościoła czy nie? Przez pierwsze miesiące wymienialiśmy się z
Tatatu opieką nad Synkiem i chodziliśmy na Eucharystię oddzielnie. Synek źle
znosił obecność tak wielu osób. Jeszcze gorzej wszelkie próby zaczepiania (jak
ja tego nie lubię). Odpuściliśmy do czasu, kiedy w innej parafii trafiliśmy na
mszę dla dzieci. 30 do 45 minut. Z aktami żalu i wiary zamiast aktu pokuty i
wyznania wiary. Z krótkim kazaniem i śpiewami dla dzieci. Taką formę Tygrys
zaakceptował i wyjścia na niedzielną Mszę Świętą nie były już aż tak
stresujące, choć wiadomo, że nie uniknęliśmy momentów, w których Synuś próbował
się z nami.
Po przeprowadzce problem pojawił się na nowo. O ile w cieplejsze dni było
łatwiej, bo uczestniczyliśmy we Mszy Świętej na zewnątrz (słyszałam głosy
przeciwników takiej formy, ale uważam, że jeśli rodzice dobrze przeżywają ten
czas i są w stanie się skupić, czemu nie), o tyle wraz z początkiem jesieni
sytuacja się skomplikowała. I ponownie odpuściliśmy, ale taki stan rzeczy nam
nie pasował. Lubimy spędzać ze sobą czas, dzielimy pasje, tym bardziej te
szczególne chwile chcieliśmy przeżywać razem. Biliśmy się z myślami.
Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw i wreszcie postanowiliśmy, że uczestniczymy
w niedzielnej Eucharystii w trójkę. Skoro zabieramy Tygrysa na zakupy, do
biblioteki, do galerii, do restauracji, to dlaczego mamy nie zabierać Go do
kościoła. Uczymy Go obycia w tych różnych miejscach, to dlaczego nie mamy
uczyć, jak należy zachować się w kościele. A najlepszą nauką jest przecież
obserwacja nas dorosłych. Jeśli Synek będzie widział nas rodziców
uczestniczących w Eucharystii, przyjmujących sakramenty, to będzie dla Niego
najlepszy przykład i nauka. A już nie raz dał wyraz temu, jak ważna jest
obserwacja i naśladowanie dorosłych. Pierwszy z brzegu przykład. Klęczymy.
Tatatu na dwóch kolanach, Maluch podobnie, do czasu kiedy nie rozejrzał się
dookoła i nie zobaczył innych mężczyzn na jednym. Pozamiatane. W ostatnią
niedzielę Tygrys na cały głos zwrócił uwagę Dziadkowi: Dziadek nogi nie ma, wywołując
uśmiech na twarzach nie tylko naszych. Poza tym uczymy dzieci różnych nawyków,
dlaczego na początek nie wyrobić nawyku uczestniczenia w cotygodniowej Mszy
Świętej, który z czasem przy wsparciu nas rodziców ewaluuje w chęć. Mieliśmy
tak z wieczorną modlitwą. Do niczego nie zmuszaliśmy Tygrysa. Po prostu
klękaliśmy przy łóżeczku i krótko się modliliśmy. Od kilku dni Synek przyłącza
się do nas. Co więcej odmawia większą część dziecięcej modlitwy. O tej z
plakatu, który na prezent do kalendarza przygotował Mu Tata…
I tak ruszyliśmy z Tygrysem do kościoła. Wyjścia były dla nas stresujące.
Ciągłe obawy, że komuś przeszkadzamy, że za chwilę jakaś starsza pani zwróci
nam uwagę (ale wachlarz odpowiedzi mam przygotowany), choć zwykle nie
dopuszczaliśmy do sytuacji, w której Synuś będzie tak głośny, że będzie
zagłuszał księdza (no dobra raz się zdarzyło, ale już na ogłoszeniach, co
zmotywowało duchownego do ich skrócenia :). I staliśmy w najdalszym zakątku
kościoła. Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby nie przeszkadzać innym i
sprawić, żeby Tygrysowi i nam łatwiej było przeżyć te 60 minut. Z pomocą
przyszli Dziadkowie. Wspólna Msza Święta (to ułatwienie dla nas, ewentualny
wstyd rozkłada się na czworo) w zakrystii (to dla Młodego). I to jest to.
Tygrys tłumów nie lubi, więc czuje się bezpieczniej i spokojniej. Nie
przeszkadza innym. My spokojnie (no może prawie :) uczestniczymy w Eucharystii
niemal przy samym ołtarzu, a nie przyczajeni gdzieś na tyłach. Nie oznacza to,
że Młodzieniec wraz z przekroczeniem progu zakrystii stał się aniołeczkiem, ale
jest łatwiej. I my się przekonaliśmy, że w dużej mierze problem jest w nas. Po
pierwszym wyjściu z Dziadkami, ja byłam w stresie, a Babcia na to, że czego
wymyślam, bo mamy idealne dziecko. Idealne to spora przesada, ale dobrze było
spojrzeć na dziecię oczami innych. Poza tym sami duchowni dali wyraz temu, że
obrana przez nas droga jest dobra. Proboszcz, który wydawał mi się dość
poważnym człowiekiem, co niedzielę obdarowuje Szkraba cukierkami, robi Mu
samolociki i gwiazdki origami. Dał wyraz temu, że nie ma co się denerwować,
tylko przyzwyczajać dziecko. Taka postawa to mi się podoba. W tej chwili wielką
radość Malcowi sprawia szopka. Całą mszę (lub część :) czeka aż wyjdziemy
pooglądać zióbek. Z wielkim przejęciem wymienia zwierzęta zgromadzone
wokół Dzieciątka. Jak ja przed laty, cieszy się
aniołkiem machającym głową po wrzuceniu monety. I to są te cudne chwile.
Dziś nasza Córeczka ma 5 lat i bez zastanowienia możemy pójść z nią na każdą Mszę. Nie zawsze tak było. Mimo że Córcia nigdy nie była skłonna do np. histerii, krzyków i biegów w kościele, to zawsze coś w tej główce się zrodziło, co powodowało u nas wzrost ciśnienia:) Np. do 3,5 lat życia jeździliśmy wózkiem do kościoła. Przy dobrych wiatrach, podając jej np. małe zabaweczki, przesiedzieć potrafiła całe kazanie (a potem to już z górki;)). Ale często też bywało, że siedzieć w nim nie chciała i wyprawiała z nim cuda- chciała pchać go po kościele, próby zablokowania przyjmowała z głośnym niezadowoleniem, robiło się niefajnie. Żeby utrzymać ją w wózku dawaliśmy jej czasem chrupki albo picie, ale czułam że to też nie jest dobre rozwiązanie. Do pierwszego roku życia rzadko zabieraliśmy Córcię do kościoła. Ale to właśnie wspólne Eucharystie były i są dla nas cenniejsze, mimo rozproszenia uwagi.Gdy nie miałam dziecka, dzieci w kościele drażnily mnie niestety i czasem potrafiłam krzywo spojrzeć na ich opiekunów. Dziś podchodzę do tematu zupełnie inaczej, z dużą tolerancją i zrozumieniem, o ile widzę, że rodzic się stara choć gestem uciszyć malucha, pokręcić głową itp. Ale gdy maluch lata samopas całą Mszę, jakby był sam, to wcale się nie dziwię, że i ksiądz z ambony reaguje. Nie poszłabym również osobiście (z maluchem z tendencją do brykania) na Mszę obleganą głównie przez seniorów, z szacunku do nich (mam wrażenie, że mają mniejsze pokłady cierpliwości:)). Myślę, że potrzeba wśród wiernych po prostu dużo zrozumienia i dobrej woli. Uważam, że rodzice pragnący wychowywać dziecko w wierze, powinni od małego podejmować próby chodzenia z nim do kościoła. Poza tym dzieci tak szybko rosną i się zmieniają... Tym postem przypomnieliście mi jak było. No właśnie. "Zaraz" i Wy wygodnie z Tygryskiem rozsiądziecie się w ławce:) pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTo prawda. Rodzicielstwo zmienia perspektywę :) Mi nigdy nie przeszkadzały dzieci spacerujące sobie nieopodal rodziców, rozmawiające półgłosem. To naturalne. Dziecko nie jest w stanie wysiedzieć tych 60 minut. Najważniejsze, żeby za bardzo nie przeszkadzało innym, a o tym mam wrażenie niektórzy rodzice zdają się zapominać. I podobnie, jak Ty nie dziwię się duchownym, że czasem z ołtarza zwracają uwagę. To może przeszkadzać, stąd nasze dylematy. Na szczęście pomysł z zakrystią okazał się trafiony. W ostatnią niedzielę Synek był naprawdę dzielny, poza dwoma dość głośnymi krzykami. Odpuścił, bo zauważył, że wrzaski nie przynoszą rezultatu. Także nie odpuszczamy, bo widzimy postępy. Próba podejścia do drzwi na kościół – to już coś. Myślę, że za kilka miesięcy tak, jak piszesz usiądziemy w środku.
UsuńPozdrawiam
Nie wiem czy pamiętasz moje wzmianki o tym, jak Eliza przygotowywała się do Komunii, i nasze próby chodzenia na mszę z Lilą... To była droga przez piekło, że tak sobie pozwolę tutaj napisać, bo przecież temperament i możliwości Lilki znasz z postów... No i kościół i czas mszy świętej nie cieszył się u Niej specjalnymi względami. Teraz jest... lepiej. Jednak to lepiej, oznacza, że wciąż bywa różnie. Czasami śmiejemy się, że to Jej darcie się w niebogłosy podczas chrztu nie było wcale wypędzaniem diabełka, jak to się pieszczotliwie mówi, ale Jej wyraźnym sprzeciwem, że Ona i kościół to nie po drodze...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że znaleźliście słoty środek!
Buziaki!
Nasz Młodzieniec cały chrzest przespał. Pamiętam, jak bałam się jak to będzie, bo nie był już mały, zbliżał się do roku. Tymczasem to była najspokojniejsza, jak dotąd Msza z Jego udziałem, ale na ostatnią niedzielę też nie mogę narzekać. Wszystko zależy od temperamentu dziecka, choć w naszym przypadku bardziej chodziło o obecność tak wielu osób wokół. Jak ograniczyliśmy ich liczbę do tych kilku czy kilkunastu w zakrystii jest lepiej.
UsuńUściski
O właśnie i takie podejście i normalność duchownych jest super. My kiedyś chodziliśmy do kościoła z małym Tymciem, ale On się bardzo bal (?) Niestety dźwięku organów, w każdym kościele, pierwsze dźwięki i od razu ryk. W ciepłe dni więc byliśmy pod kościołem, co dla mnie jest czymś naturalnym, bo czym różni się przebywanie mszy w murach i poza nimi.. No ale, nasz dość mało fajny proboszcz kiedyś walnął na mszy tekst, że jak ktoś ma przyjść z dzieckiem na mszę, albo stać na niej pod kościołem to lepiej żeby nie przychodził w ogóle... Nie przychodzimy więc. Nie lubię naszego proboszcza z wielu względów. To taki typowy ksiądz z małej wsi czujacy władze i waznosc nad innymi, nie znoszę.
OdpowiedzUsuńA inna sprawa jest te, to, że osobiście do kościoła mnie nie ciągnie i nigdy nie ciągnęło, mimo usilnych starań od małego moich rodziców. To chyba jednak nie jest związane z wzorem dawanym od małego, to jest kwestia potrzeby każdego z nas.
Moje dzieciaki jaknpojda czasem na mszę to się nudzą i nie lubią tego, ale nie boją się o tym mówić, bo ja im nie każe chodzić. Mnie zmuszano, a nie lubiłam bardzo, z czasem zaczęły mi przeszkadzać też niektóre rzeczy, bo i na takich prawdziwych fajnych duchownych to ciężko trafić.
Rozbawilas mnie z tym siankiem niczym jesienne liście i błogim spojrzeniem rodziców ;)
Tak, jak piszesz wiele czynników jest tu decydujących. Dla nas ważne było, żeby być na Mszy razem. Nie chcieliśmy obarczać Dziadków opieką nad Synkiem jeszcze w niedzielę, więc szukaliśmy rozwiązania, które uwzględni potrzeby naszej trójki. Może za wcześnie się cieszyć, ale na ten moment takie znaleźliśmy. A podejście księży, tylko nas zmotywowało. Proboszczowi nawet obecność biskupa nie przeszkadzała. Zachowywał się, jak zawsze – cukierki, samolociki, rozmowy z Młodym. O ile nie dziwię się księżom, że głośne zachowania dzieci mogą przeszkadzać, o tyle dziwi mnie podejście Waszego proboszcza. W wielu parafiach wręcz zachęca się rodziców z małymi dziećmi do uczestnictwa we Mszy na zewnątrz, w końcu po to jest nagłośnienie. Cóż... pewnego dnia się zdziwi, jak będzie miał w murach kościoła, tylko starszych ludzi. Co do przykładu. Masz dużo racji w tym. Nie muszę szukać daleko. Ja i moja siostra. Potrzeby są zupełnie inne, ale póki co będziemy starali się budować relację Tygrysa z Bogiem, a czas pokaże co dalej z tego wyniknie.
UsuńCo do sianka... po tej akcji nasz proboszcz stał się nieco mniej otwarty na dzieci (a naprawdę miał duże pokłady otwartości). Rok później szopka była bardziej zabudowana :)
Ja należę do kościoła protestanckiego i u nas w kaplicy jest wydzielone pomieszczonko z ogromną szybą, głośnikiem w środku i wszelkimi dziecięcymi uciechami - tzw. "akwarium", w którym to dzieci mogą się spokojnie bawić. U mnie nabożeństwa trwają ok.1,5 do 2h, więc tyle czasu małe dziecko nie wytrzyma,choćby nie wiem jak było spokojne. Uważam taką opcję za bardzo rozsądną, bo nikt do nikogo nie ma pretensji, że dziecko hałasuje i dla rodziców jest komfort psychiczny, że dziecko nie zacznie awantury ;-)
OdpowiedzUsuńW kościołach katolickich również coraz częściej pojawiają się rozwiązania dla rodzin z małymi dziećmi. W naszej poprzedniej parafii był pomysł zorganizowania sali dla dzieci w domu parafialnym, w której miałyby opieką wolontariuszy na czas nabożeństwa. W sąsiedniej jest taka przeszklona kaplica, ale nie jeździmy tam, bo jakoś nam nie po drodze (odległościowo i mentalnie, choć powinniśmy się przyzwyczajać, bo docelowo będzie to nasza parafia). Ale takie rozwiązanie z przeszkloną salą/kaplicą bardzo mi się podoba, bo możemy być na nabożeństwie razem, a jednocześnie nie przeszkadzać innym. Czy nieśmiało mogę zapukać raz jeszcze o zaproszenie do Ciebie na tygrysimy@gmail.com, bo laptop poszedł mi z dymem i straciłam zakluczone blogi. Uściski
Usuńno właśnie u nas w tym "akwarium" są dzieci z rodzicami. Bardzo fajne rozwiązanie! :-) zaproszenie wysłałam już. ściskam :-*
UsuńU nas proboszcz, były proboszcz, wymyślił genialne rozwiązanie. Jedną nawę boczną przeznaczył na miejsce dla rodzin z małymi dziećmi i odgrodził je szklanymi drzwiami! Rodzice widzą co się dzieje w kościele, slyszą, bo sa głosniki,a dzieci nie przeszkadzają pozostałym :)
OdpowiedzUsuńJuż pisałam w komentarzu wyżej, że to świetne rozwiązanie. Chociaż nie w każdym kościele się sprawdzi. Świątynie, do których mamy blisko są zabytkowe, stąd pewnie byłyby raczej ograniczenia konserwatorskie. Stąd proboszcz zawsze zapraszał rodziny z dziećmi do zakrystii.
UsuńNigdy nie zmuszałam dzieci do bycia w kościele na siłę. Były tyle ile dały radę. Potem wychodziłam aby uszanować innych i ich prawo do spokoju i skupienia, a także dlatego by pokazać dzieciom że bycie w kościele to nie jakiś przymus. A dzieci jak to dzieci w miarę jak były starsze zostawały tam coraz dłużej, najpierw 15 min, potem pół godz. aż w końcu grzecznie siedziały całą mszę.
OdpowiedzUsuńW sumie my zmuszamy :) Chociaż staramy się, żeby to był zupełnie naturalny punkt każdego tygodnia. Tak, jak wychodzimy do dziadków, na spacer, do biblioteki, tak samo do kościoła. A po kilku tygodniach widzimy znaczną poprawę, co nie znaczy, że Tygrys za każdym razem będzie aniołkiem. Ale jak dotąd udaje nam się Go opanować tak, żeby nie przeszkadzał za mocno innym.
UsuńOj, synek to potrafił nam ,,wierzgać". Mając jakies 3,5 roku tak był niesforny, że aż było nam ,,wstyd" chodzić z nim. Jak podrósł ok. 4,5 roku życia już nie było źle. Całkiem ładnie znosił Mszę, dopytując się kiedy będziemy mogli wrócić do domu ;).
OdpowiedzUsuńNiestety nie dało się ,,przyczaić z tyłu", bo głośno wołał, że chce do przodu, bo ,,NIE WIDZĘ", a tam jak był na przodzie z nami, to łobuzował.
Teraz, mając niespełna 6 lat robi ze znudzenia nadąsaną minę.
Nie oceniam innych dzieci i ich rodziców, ale się dziwię. Dzieci, wiele razy to zauważyłam, przychodzą do kościoła pobawić się. Niedawno grupka dzieci zdejmowała dekoracje i się nimi bawiła. Rodzice nie upominali, nic a nic. Dzieci robiły zamieszanie, jak na wycieczce starszaków do chatki Mikołaja... Brr. I może zabrzmi to niewiarygodnie, ale nasz Synek siedział i nie podjął posobnych działać, jak wspomniane dzieci...
Z dawnych lat pamiętam pewną scenkę. Rodzice rozstawili się po obu stronach nawy, a ich dzieci wędrowały od jednego do drugiego... Szum, zamieszanie, szepty. Brr.
Z dziećmi... i rodzicami bywa różnie.
Czyli i tak źle i tak niedobrze. U nas raczej słychać: bozia nie, ale pisząc to uświadomiłam sobie, że chyba od dwóch niedzieli i tego nie było. Póki co jestem pełna dobrych myśli i wierzę, że z każą kolejną niedzielą będzie lepiej, już jest lepiej. Choć wiem, że tak, jak każdy Tygrys może mieć trudniejszy dzień, gorszy humor i może być z tym zachowaniem w kościele różnie. Ale co innego jest marudzenie, głośniejsze rozmawiania, a co innego regularne zabawy. Rodzice czasem zapominają po co przyszli i że nie są sami. Mnie drażnią głośne grające zabawki (tak zdarzają się) i jedzenie. Nie tyle fakt jedzenia (choć sama staram jestem od tego daleka), ale rozpakowywanie z szeleszczących opakowań. Podobnie zresztą, jak w kinie.
UsuńKażdy ma inne pomysły na spokój dzieci. U nas wystarczy niewiele: chłopaki nie stoją obok siebie i jest ok. Od długiego czasu nie podjęliśmy jednak wyzwania, by spróbować iść razem.
OdpowiedzUsuńW końcu to my najlepiej znamy nasze pociechy i wiemy, co jest dla nich najlepsze. U nas pomysł z zakrystią sprawdza się doskonale, a Młody podaje już rękę księdzu na cześć. Jak na Niego to ogromny postęp. A dzieci są różne. Ja byłam aniołkiem w kościele, bardzo lubiłam wszelkie nabożeństwa. A z moją siostrą rodzice się mieli i mają do dziś :)
UsuńOj..z moją to się na razie nie da. Latem i wiosną jest ok, bo można przed kościołem postać, ale zimą...nie polecam, bo przekrzykuje księdza :/
OdpowiedzUsuńZ przekrzykującym Tygrysem też nie ośmieliłabym się wejść do środka. W święta zasiedliśmy w pierwszym rzędzie i nawet do kazania nie dotrwaliśmy. A w przedsionku teraz jest strasznie zimno, stąd zakrystia okazała się rewelacyjnym rozwiązaniem.
UsuńI my od maleńkości zabieramy dzieci do kościoła. Uczymy ich stania w ławce i chyba nigdy żaden z chłopców nie wyszedł przed ołtarz w trakcie mszy. Bywają niesforni ale staramy się innym nie przeszkadzać. Nie wyobrażam sobie że miałby którykolwiek wchodzić do konfesjonału. Jestem jak najbardziej za zabieraniem dzieci do kościoła ale rodzice powinni pamiętać po co tam idą i tego samego uczyć dzieci. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMy trochę żałujemy, że wcześniej nie zabieraliśmy Tygrysa ze sobą. Dziś wiem, że lęki były w nas. Wiadomo, że nie usiedzi w jednym miejscu. Co chwilę zmienia ręce, a to mamy, a to taty. Spaceruje obok nas. Czasem coś głośniej opowie. Ale w granicach przyzwoitości. Poza tym zakrystia w naszej parafii jest wskazana dla maluchów, więc jak komuś dzieci przeszkadzają powinien zmienić miejscówkę.
UsuńPozdrawiam
Super masz podejscie. Pielegnujecie wiarę i dajecie przyklad dziecku. To, ze czasem bedzie rozrabialo to normalne. Energia skumulowana w takim malym organizmie pol miasta by zasilila. W mojej rodzinnej parafii dziecibsiadaly z przodu w ławkach, a rodzice z tyłu. No jezeli oczywiscie dziecko nie wymagalo obecnosci opiekuna. Nie pamietam akcji typu rzucanie siankiem.. Ja osobiscie do kościoła nie chodzę, ale z powodów nie do konca zwiazanych z tym czy wierzę czy nie.. Jak żona uzna, ze dziecko jest gotowe do uczestnictwa we mszy, to nie bede mial nic przeciwko yemu, by je tam zabrala
OdpowiedzUsuńDla nas wiara jest istotą życia, stąd małymi krokami chcemy włączać w tą sferę także Tygrysa. Póki, co udało nam się znaleźć rozwiązanie i przez godzinę opanować tą energię. Świetnie to ująłeś z tym zasilaniem. Jakie oszczędności byśmy poczynili, gdyby była możliwość wykorzystania tej energii w domu. Pozdrawiam
UsuńMy już od jakiegoś czasu nie chodzimy do Kościoła - czy to z Bąblem, czy bez niego. Dlatego nie mamy takich dylematów - ale cieszę się, że udało się Wam znaleźć optymalne rozwiązanie i wyjście z sytuacji i że wszyscy na tym skorzystaliście :)
OdpowiedzUsuńNiedzielny poranek nie jest już aż tak stresujący. Trudniej będzie za chwilę, jak szopka zniknie z kościoła. Ale i na to mam nadzieję znajdziemy rozwiązanie :)
UsuńU nas w parafii jest oddzielna Msza dla dzieci, która trwa ok. pół godziny. Lubię czasem na nią pójść - głównie dla kazania, w którym dzieci aktywnie uczestniczą :)
OdpowiedzUsuńFajnie, że znaleźliście takie rozwiązanie, które Wam odpowiada.
Akcje z dziećmi bywają różne w kościele. Różne są też zachowania rodziców. U mnie np. jeden tata ostatnio w czasie Mszy chodził/spacerował sobie z wózkiem po kościele ;)
My jeździliśmy na takie msze do Miłosierdzia. W miasteczku niby są msze dla dzieci, ale w zasadzie jedyna różnicą jest kazanie skierowane do nich. Czasowo wygląda to jak msza dla dorosłych. Może za jakiś czas, pewnie za kilka miesięcy, wybierzemy się na dziecięcą. Póki, co system się sprawdza.
UsuńA rodzice mają różne pomysły. Czasem sami rozdrażniają dzieci. W naszej byłej parafii przodował jeden tata. Próba zwrócenia uwagi przez mężczyznę, który spokojnie mógłby być jego ojcem, skończyła się dość nieprzyjemnie. A co niedzielę jego dziecko zadziwiało pomysłowością.
Uściski
My do Kościoła nie chodzimy zbyt regularnie, ale stanie na zewnątrz zupełnie odpada, bo moje dziewczyny dopiero wtedy potrafią się na dobre rozkręcić, w Kościele jednak trochę się hamują. Kruszynka, mimo tego że ma już prawie 4 lata, mszę najchętniej spędza na moich rękach,a na pogrzebach zawsze zasypia i zaczyna chrapać, rozbawiając żałobników.
OdpowiedzUsuńU nas to co chwilę zmiana rąk. Raz mama, raz tata, a jeszcze dziadek wyciąga swoje i nie może zrozumieć odmowy Tygrysa.
Usuń