W ostatniej opowieści dotarłam do maja, który nie bez powodu zostawiłam na oddzielny wpis. Maj 2024 roku to ważna dla naszej rodziny, a przede wszystkim dla Tygrysa, uroczystość. 18 maja nasz Syn po raz pierwszy przyjął Pana Jezusa do Swojego serca. Czekałam na ten moment, wyobrażałam sobie, jak to będzie, a ten majowy dzień przyszedł bardzo szybko. Dobrze, że na początku roku zorientowałam się, że czas skończyć szydełkowe zazdrostki, które zaczęłam robić chyba dwa lata temu. Zdążyłam, okna nabrały nowego wyrazu, odpowiedniego na uroczystość. Ale to tylko zewnętrzna otoczka. Ważna, podkreśla świąteczny charakter dnia, ale nie najważniejsza.
Do Pierwszej Komunii Świętej tak naprawdę przygotowywaliśmy się do samego początku. Kto nas zna/czyta wie, że Pan Bóg jest dla nas ważny i żyjemy na co dzień wartościami chrześcijańskimi. Takie przekazujemy Tygrysowi. I to chyba najlepsze przygotowanie do Komunii, choć mieliśmy trochę sytuacji kryzysowych, sporo rozmów, decyzji. Pierwsza to miejsce komunii. Zdecydowaliśmy, że Tygrys przyjmie sakrament razem z dziećmi z klasy w mojej rodzinnej parafii, tej samej w której ja przystąpiłam do Komunii, a nie naszej obecnej. Wiązało się to z mniejszym stresem dla Chłopaka, a dla mnie z dodatkową porcją wzruszeń. Przygotowanie do Komunii miało miejsce podczas katechezy w szkole i w moim odczuciu w tym obszarze czegoś zabrakło. Jakiejś głębi. Od początku roku były do zaliczenia modlitwy (dużo mniej niż mieliśmy przed laty my sami) i udział w nabożeństwach w ciągu roku liturgicznego. Więcej zadziało się w domu, po naszej stronie. Rozmowy, książki. W parafii przygotowania to kwestie organizacyjne - pieśni, ustawienie, nieustanne próby. Choć spodziewałam się, że będzie tego więcej. Jedynie w dniach poprzedzających 18 maja było naprawdę intensywnie, a patrząc na zachowania dzieci podczas prób, jestem zadziwiona, że tak pięknie to wszystko wyszło. Może jednak stres i podniosły nastrój wpłynęły na zachowania dzieciaków. Choć więcej nerwów od samej uroczystości przyniosła pierwsza spowiedź, a nawet próba. Nie dziwię się, zupełnie nowa sytuacja, niełatwa nawet dla niejednego dorosłego.
I wreszcie przyszedł 18 maja. Wzruszający dzień, w którym towarzyszyli nam najbliżsi. Wiele kosztowało mnie powstrzymywanie się od łez, już na samym początku podczas błogosławieństwa. Potem za dużo nie widziałam, ale wzruszenie sięgnęło zenitu, jak Tygrys miał swoją kwestię do powiedzenia, a trafił na podziękowanie dla rodziców i dziadków. Katechetka i ksiądz zadbali o to, żeby każde dziecko było w jakiś sposób zaangażowane. Bardzo miły i ważny dla dzieci był udział ich wychowawców, którzy obok księży i katechetki stanęli do wspólnej fotografii.
Tygrysa łapka to ta bardziej opalona. |
Po uroczystości przyszedł czas na świętowanie w gronie naszych bliskich. Odkąd zamieszkaliśmy na wsi, wiedzieliśmy, że przyjęcie odbędzie się w domu. Może nie mamy za dużo miejsca, ale udało się bez problemu pomieścić gości. Nie zapraszaliśmy wszystkich z rodziny; tylko tych, z którymi na co dzień się spotykamy, mamy bliższe relacje. Kluczem była obecność w naszym życiu, a nie jak to często przy takich okazjach bywa wypada - nie wypada. W porównaniu do Chrztu ta uroczystość była skromna. Ale wtedy chcieliśmy wprowadzić Tygrysa do rodziny, a i relacje były na innym poziomie.
Nosimy w sercu wdzięczność za piękny dzień, pełen wzruszeń. A kolejną dawkę przynosi każda wspólna Eucharystia i Komunia. Choć zdarzyły się zabawne sytuacje zanim księża w naszej parafii połapali się, że ten mały Chłopczyk może już przyjmować Pana Jezusa do serca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz