czwartek, 2 września 2021

W mieście królów #7

Ostatnie dni naszego pobytu. Delikatny popłoch... czas się kończy, a tyle jeszcze do zobaczenia. Niestety wszystkiego nie sposób zwiedzić w kilka zaledwie dni, a odległość też znaczna, żeby bywać regularnie. Żal, że nie bliżej. Kraków i okolice wypełniłyby chyba spokojnie każdy weekend w roku. Ale pewnie mieszkając tu, też nie sposób wszystkiego zobaczyć, bo nie jedynie zwiedzaniem człowiek żyje. Jak to jest? Rivulet zgadzasz się z tym? 


Trzeba było jednak coś wybrać. Plany krystalizowały się w głowie jeszcze podczas spaceru. Po drodze minęliśmy dom, w którym w 1775 r. mieszkał Tadeusz Kościuszko, nowy bohater Tygrysa. Zadzierając głowy wyżej, wpatrując się w elewacje kamienic, można zobaczyć sporo różnych detali, rzeźb. Ale pod nogi też trzeba patrzeć, zwłaszcza we wszechobecnym tłumie. A nogi zaprowadziły nas do Barbakanu. Bardziej niż budowla Tygrysa zainteresował mężczyzna, który szykował się do pracy. Przebierał się w strój rycerski, a na swoim stanowisku miał cały arsenał. Tygrysowi udało się nawet potrzymać replikę miecza. Potem zwiedzając Barbakan zerkał czy rycerz jest już w pełnym rynsztunku. 











Po wyjściu na Planty dostrzegliśmy pomnik Matejki o bardzo ciekawej, pomysłowej formie. Tym razem artysta został elementem obrazu, którego tło stanowi (o tej porze roku) okoliczna zieleń.


Z Rynku ruszyliśmy tramwajem na Kazimierz. To było nasze kolejne już podejście do Muzeum Inżynierii Miejskiej. I tym razem się nie udało. Wystawy są zamknięte. Niby na stronie informacja była (poza pierwszą naszą wizytą), ale jakaś taka niejasna. Zresztą nie tylko my mieliśmy ochotę na zwiedzanie. Niestety Pani w kasie była tak nieuprzejmna, że dodatkowo podniosła nam ciśnienie. Cóż... Trzeba było iść dalej. Na szczęście Tygrys miał plan - kolorowe schody, o których czytaliśmy w jednej z książek. Po drodze minęliśmy Plac Bohaterów Getta i Aptekę pod Orłem. Temat trudny, ale powoli wprowadzamy Chłopaka i w tą część historii. Mimo to, piękne zakątki. Jakże spokojniejsze od tych w centrum. Dotarliśmy do poszukiwanego przez Synka miejsca. Schody lata świetności mają już za sobą, ale Dziecko miało radość z wchodzenia/schodzenia i liczenia. A o to chodzi. Na dalszej trasie naszej wędrówki bez celu dotarliśmy do Kościoła pw. św. Józefa i do Kładki Bernatka z balansującymi rzeźbami Jerzego Kędziory.





A po obiadku u "Babci Maliny" rzecz jasna, wsiedliśmy w autobus i ruszyliśmy do miejsca bliskiego sercu Rodziców Tygrysa. Opactwo Benedyktynów w Tyńcu niezmiennie nas urzeka z racji na wielowiekową historię, swój niepowtarzalny klimat, malownicze położenie. I oczywiście ze względu na najstarszy ruchomy zabytek, jak sam o sobie mówi ojciec Leon. Mamy punkty styczne z Benedyktynem. Przy poprzedniej wizycie spotkaliśmy Ojca między regałami w księgarni, zaprosił nas na zaplecze i zapowiedział, że będziemy mieli Syna. I mamy. I z tym Synem wróciliśmy do Tyńca. Zwiedziliśmy Muzeum, a razem z przewodnikiem Klasztor. Oczywiście był opór materii, bo nasze Dziecko nie przepada za tą formą zwiedzania, ale koniec końców był zadwolony. Przewodnik był bardzo sympatyczny, wesoły i sprawnie nas oprowadział. W planach było jeszcze ciacho i prom na Wiśle, ale wskoczył nam punkt programu, któremu nie mogłam się oprzeć, a potem to już zrobiło się niemiło. O 17.00 były nieszpory z udziałem mnichów. Bardzo mi zależało na tej modlitwie, Tata Tygrysa był jak najbardziej za, więc poprosiliśmy najmłodszego członka naszej ekipy o cierpliwość i pół godziny dla nas. Wiemy, jaki Synek ma problem z kościołem (nuda), więc trzasnęliśmy pogadankę, że rozumiemy, że nam zależy, że potem atrakcje... Znacie to. Sądziliśmy, że doszliśmy do porozumienia. Niestety Tygrys znudzony poczuł potężne ssanie w żołądku, o czym dość głośno dawał znak i w pewnym momencie zwyczajnie zaczął przeszkadzać. Dawno tego nie robiłam, ale musiałam wyprowadzić Młodego z kościoła. A dziecko podsumowało cała sytuację tak, że przecież nie prosił, żeby Go wyprowadzać, że to ja taką decyzję podjęłam. No żesz... Co prawda, to prawda, ale nikt już  nie miał ochoty na planowane atrakcje i w wisielczych humorach wróciliśmy to hotelu. Oczywiście głód minął tak szybko, jak się pojawił. Złość też odeszła, ale było mi cholernie przykro, że Chłopak nie dał rady poświęcić nam tych 30 minut z całego urlopu. Mam nadzieję, że niebawem empatia zacznie się w nim kształtować. 








Mimo niezbyt przyjemnego zakończenia dnia, cieszę się, że dotarliśmy do Tyńca. To dla mnie szczególne miejsce i były we mnie  żal, jeśli nie udałoby się dojechać. I tak jest smutek, że pominęliśmy Łagiewniki, ale wierzę, że może jeszcze w tym roku się uda.

A Wy macie takie miejsca w Krakowie, które obowiązkowo muszą znaleźć się na trasie Waszych wędrówek? 

1 komentarz:

  1. Może przez bliskość Krakowa i to, że wielokrotnie zwiedzałam różne jego części, nie czuję przymusu odwiedzania jakiegoś miejsca. Jednak Kraków to dla mnie głównie znajomi, z którymi się spotykamy. Chociaż jak jedziemy na spotkanie, to zawsze wspominamy z mężem różne nasze pobyty w Krakowie, zdjęcia, pamiątkowe zakupy, ślub znajomych itp.
    Dziękuję Ci za tą relację, dobrze było spojrzeć na Kraków inaczej niż do tej pory.
    Uściski dla Was i udanego weekendu życzę

    OdpowiedzUsuń