Dotarliśmy do ostatniego dnia naszego pobytu w Krakowie. Razem z Wami odbyłam sentymentalną podróż. Zobaczyliśmy naprawdę wiele cudownych miejsc. Miejsc z historią (w końcu to miasto Kraków), klimatem, pomysłem. Miejsc, które wybieraliśmy z myślą o naszym prawie Siedmioletnim Synku, ale również takich, które i nam Rodzicom przypadną do gustu. Jesteśmy w szczęśliwej sytuacji, że zainteresowania naszej trójki (póki co) są zbliżone. Nie wszystkie miejsca, do których dotarliśmy przypadły do gustu Chłopaka, ale w większości czuł się dobrze i myślę, że sporo Mu w głowie i sercu zostanie.
Ale to nie koniec wrażeń. Pozostała jeszcze niedziela, aż chciałoby się napisać ostatnia. Niech będzie... ostatnia podczas tego pobytu w grodzie Kraka. Niedziela szczególna, bo wpisało się w nią piękne święto Maryjne Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny - Matki Bożej Zielnej, Święto Wojska Polskiego i rocznica Bitwy Warszawskiej. Z jednej strony było tu utrudnienie, bo muzea albo były zamknięte, albo miały inne godziny pracy. Ale z drugiej - nie mogliśmy chyba trafić lepiej. Przede wszystkim z racji tego, że mogliśmy posłuchać Dzwonu Zygmunta. Wsłuchując się w jego brzmienie zaczęliśmy ostatni dzień naszego pobytu w Krakowie. Przyznaję, że pierwszy raz słyszałam Dzwon. Tygrys zadowolony podkreślał bliskim po powrocie, że nie ma jeszcze siedmiu lat, a już miał okazję wysłuchać wawelskiego dzwonu. Spod Wieży ruszyliśmy na Eucharystię na Wawel. Przed wejściem zatrzymaliśmy się by zerknąć na kości, które wcześniej umknęły uwadze mojej i Synka. Z tymi kośćmi wiążą się również różne legendy i przesądy. Dziś wiemy, że to pozostałości mamuta, walenia i nosorożca.
Msza w Katedrze była dla nas szczególna. Z racji miejsca, powagi. Poza tym to pierwsza od dłuższego czasu Eucharystia, na którą Tygrys ruszył bez marudzenia. Wszystko za sprawą uroczystości i obecności pocztów, Bractwa Kurkowego, wojska i kombatantów. Stał w katedrze, jak oczarowany. Po zakończeniu, musieliśmy szybko wyjść na zewnątrz, żeby chwilę Chłopak mógł popatrzeć na mundury. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy makiecie Wawelskiego Wzgórza i zakupy książkowego w muzealnym sklepiku. I z żalem pożegnaliśmy się z Wawelem, podążając w kierunku Rynku.
Mieliśmy jeszcze jedno miejsce do odnalezienia. Tablicę na płycie Rynku upamiętniającą ślubowanie Tadeusza Kościuszki narodowi. Mała rzecz, a ucieszyła Chłopaka. A to jeszcze nie koniec atrakcji... Za chwilę spotkaliśmy mężczyznę (zarobkującego :) ubranego w strój szlachecki, z którym Tygrys miał sesję fotograficzną i pasowanie na pierwszaka. Taką uroczystość to rozumiem.
Po obiadku, zawędrowaliśmy do Muzeum Armii Krajowej im. gen. Emila Fieldorfa Nila. Okazuje się, że broni nigdy dość, choć Muzeum ze względu na swoją specyfikę nie jest dla każdego. Raczej dla osób zainteresowanych tematem. Ja wolałbym spędzić czas w Galerii w Sukiennicach, ale już się przekonaliśmy, ża akurat obrazy (poza scenami batalistycznymi) niekoniecznie zatrzymują Tygrysa na dłużej. Mimo, że Muzeum nie mieści się w sferze moich zainteresowań, muszę przyznać, że jest naprawdę dobrze pomyślane. Jest w nim sporo treści, zabytków i rozwiązań. Do tego ciekawa bryła architektoniczna. Nic nie poradzę, że podobają mi się muzea z wielkim przeszkaleniami zamiast sufitu. Tygrys, jak napisałam wcześniej najchętniej oglądał broń. Atrakcją była rekonstrukcja czołgu, a jeszcze większą symulator broni (nie pytajcie jakiej). Ciężko szło Chłopakowi, bo okazał się ciut za niski, ale satysfakcja była, mimo, że został pokonany. Hitem okazała się rekonstrukcja Bitwy (chyba) pod Monte Cassino z klocków stojąca na holu przed wejściem na wystawy. Ta... Rodzice dwoją się i troją, a klocki i tak zrobią swoje.
Z Muzeum AK tramwajem ruszyliśmy do Ogrodu Doświadczeń im. S. Lema. I to był hit na koniec urlopu. Jeśli nie znacie - to taki Kopernik na świeżym powietrzu. Kilkadziesiąt stanowisk podzielonych na sektory związane z różnymi dziedzinami nauki. Tygrys ochoczo podążał od jednej instalacji do drugiej. Byłam zadzwiona, bo na dłużej zatrzymał się w części poświęconej akustyce. A to nie był koniec atrakcji. Kolejne, które wciągnęły Chłopaka to: tor saneczkowy (nie dał szansy rodzicom, wykorzystał dla siebie 3 zjazdy), tyrolka, bieżnia z pomiarem czasu i koło chomika. Nasza Trójka przepadła z kolei w labiryntach. Synek najchętniej nie wychodziłby z Ogrodu, ale niestety trzeba było wracać do rzeczywistości. Wiemy za to, gdzie wrócimy podczas naszej kolejnej wizyty w Małopolsce.
Z Tatą Tygrysa mamy taką swoją tradycję. Podczas wizyty w Krakowie lubimy sobie usiąść na tarasie kawiarni w Sukiennicach, na coś słodkiego i raczyć się widokiem Rynku. Dla Synka mało to pasjonujące zajęcie, ale poza marudzeniem związanym z oczekiwaniem na zamówienie, jakoś dał radę. Przy ciachach wsłuchaliśmy się po raz ostatni (podczas tego urlopu :) w hejnał i patrzyliśmy na zachodzące nad Rynkiem słońce. Myślę, że każdego z nas dopadł żal, że już czas wracać, ale urlop ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Mam jednak poczucie, że skorzystaliśmy z niego w 100 %.
Macie wyjątkowego synka. Tyle zainteresowań i to takich poważnych. Wspaniały malec!
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak miłe słowa. Fajne te nasze Chłopaki.
Usuń