niedziela, 10 sierpnia 2025

Lipcowe opowieści

Nie pisałam chwilę, a teraz posty wyskakują jeden po drugim, jakby nadrabiały zaległości, zanim znów zapanuje cisza. Choć i tak minął tydzień urlopu, zanim przysiadłam do kolejnego wpisu. Nastrój co prawda nie sprzyja pisaniu. Kolejna, dość poważna awaria za nami. I wcale nie chodzi o zmywarkę, która w minionym tygodniu zapewniała nam wodne atrakcje, idealne na upał. Chodzi o emocje. Dziś rano weszły na najwyższy poziom. Jest 19, a ja po przepłakaniu poranka mało co widzę. Nie wiem, skąd wzięłam siły na pakowanie nas na wyjazd, a Tata Tygrysa na wyjazd na mecz z Młodym. Mam poważny kryzys sowich kompetencji rodzicielskich. Który to już w tym tygodniu? Przeraża mnie wizja urlopu i wybuchu emocji nie na swoim terenie. Ale zapuściłam górskie rytmy, zaklinam rzeczywistość i powspominam sobie trochę lipiec.

Pierwsze prawie trzy tygodnie upłynęły mi na samodzielnym ogarnianiu rzeczywistości, co przy braku drugiego auta (łatwiej zwalić na to, niż na stres związany z jazdą :) okazało się nieco trudne. Zdecydowanie bardziej wolę dwa koła, także przez pierwsze dni lipca jeździłam do pracy rowerem. Tygrys dzielnie mi towarzyszył do czwartku, bo uczestniczył w półkoloniach u mnie w pracy. W czwartek popołudniu poległ. Na szczęście mentalnie, a nie fizycznie. Niby w dwie strony to tylko 14 km, ale póki co Chłopak ma nieduży rower, odpowiedni do wzrostu i musi się naprawdę nakręcić, a poza tym nie jest to Jego ulubiona aktywność . Na szczęście zawsze możemy liczyć na Dziadka Tygrysa. Jego pomoc okazała się nieoceniona w drugim tygodniu lipca, kiedy pogoda się pogorszyła. Robił na taksówce, wspomagany przez życzliwych nam ludzi. W tym czasie Tata Tygrysa nabijał kroki w sanatorium. Przez trzy tygodnie wydeptał prawie 400 km. Taka to była atrakcja, a sanatorium prawie jak obóz karny. Na szczęście zabiegi i wspomniane spacerowanie dały efekt. Póki co Mąż sanatorium mówi nie. Choć trzy tygodnie wolnego od pracy w niezbyt sympatycznych warunkach jest kuszące. Czas pokaże. 

Kiedy Tata Tygrysa się kurował i spacerował, ja miałam dwa intensywne tygodnie w pracy. Wyczerpujące, ale w tym roku bardzo przyjemne. Zebrała się ekipa naprawdę fajnych dzieciaków, z którymi spędziłyśmy twórczy czas. Tygrys towarzyszył mi w przez pierwsze cztery dni. Zdecydowanie nie jest to Jego ulubiona forma spędzania wakacyjnego czasu. Nie lubi wchodzić w kontakty z rówieśnikami i zwyczajnie okazał się już za duży na takie atrakcje. I mi nie było łatwo z Nim na pokładzie, choć plus jest taki, że spędziliśmy trochę czasu razem, mimo że byłam w pracy. 

W pierwszy weekend lipca zrobiliśmy sobie wypad do Warszawy. Nie potrafię przeżyć miesiąca, choćby bez krótkiego wyjazdu. W sobotę odwiedziliśmy warszawskie "Kolejkowo". Kiedyś byliśmy już we Wrocławiu i rzeczywiście obie wystawy są do siebie podobne jeśli chodzi o scenariusz, ale osadzone są w innych miejscach. Mnie się naprawdę podobało. Spędziłabym tam dużo więcej czasu, ale Synek niekoniecznie. 






Za to Chłopakowi spodobała się wystawa "Fotografia jest wszędzie" w Domu Spotkań z Historią. Wystawa niezbyt obszerna, choć to akurat Synkowi pasowało, ale w ciekawy i angażujący sposób pokazująca różne aspekty fotografii. Zachęcam. Jeszcze jest chwila na zwiedzenie. 





Wieczorem miałam randkę z Synem przy lemoniadzie.


A w niedzielę świętowaliśmy na bogato w Muzeum Historii Polski na Uczcie u Chrobrego. A tam żywa lekcja historii - rekonstrukcje historyczne, opowieści, spektakl i gra, które przeniosły nas w czasie. I oczywiście dużo niezdrowego jedzenia. 


Po powrocie Taty z sanatorium życie wróciło na swoje tory. Ale podążaliśmy ścieżką rowerową. Samochód trafił do mechanika, a my mieliśmy rowerowe randki w drodze do pracy. Tygrys spędzał czasu w domu. Jak dobrze mieć już dziecko na tyle duże, że w miarę ogarnie się, kiedy nas nie ma. W miarę, bo z tą samodzielnością różnie bywa. Poza pracą
 oczywiście mecze i spotkania z bliskimi. I spacery w pięknych okolicznościach przyrody.



Lipiec to pierwsze ogródkowe zbiory. Co prawda słabo to w tym roku wygląda. Przymrozki, susza i wiatr zrobiły swoje, ale na pomidory, a szczególnie na cukinię zawsze można liczyć. Także keczupu i leczo zimą nam nie zabraknie. 


A na koniec miesiąca Tata z Tygrysem ruszyli na mecz, a ja spędziłam miłe popołudnie w gronie dwóch bliskich mi kobiet z pracy, w tym jednej, która gościła nas w swoim pięknym, starym domu i ogrodzie, w którym będzie mogła spędzać teraz więcej czasu, bo przechodzi na emeryturę. I to była okazja do świętowania. Ja miałam okazję odkurzyć szydełko i wydziergałam serwetkę i nawet zmalowałam kartkę. Oj, jest we mnie potrzeba twórczego działania. Niby szydełko pozwala je realizować, ale mnie ciągnie do kredek, farb, mazaków, a talentu nie starcza. W tej dziedzinie jestem raczej odtwórcza. Pocieszające jest to, że w sieci inspiracji nie brakuje. Może kiedyś (na emeryturze :) dojdę do momentu, kiedy ta twórczość będzie wypływać z mego wnętrza, bez zewnętrznego wsparcia. A świeżo upieczona emerytka obdzieliła mnie kwiatami, które do tej pory tak pielęgnowała w naszym miejscu pracy.



To spotkanie pozostawiło mnie z refleksją, że życie nieustannie się zmienia. Coś się kończy, coś zaczyna. I to jest pewne w życiu, ale ta zmienność jest piękna, bo każdy koniec niesie w sobie obietnicę nowego początku. Do emerytury mam jeszcze trochę (choć już mniej niż więcej), więc korzystam z tego długiego urlopu, na który w obecnym miejscu pracy mogę sobie pozwolić. Przede mną jeszcze trzy tygodnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz