Luty, z racji na liczbę dni, mija zawsze jakoś tak niepostrzeżenie. Nie inaczej było i w tym roku. Do tego był dość intensywny i oczywiście pełen różnych emocji. U nas to chyba ostatnio standard. Może jeszcze zmiany we wszystkich pracują, a i niełatwa sytuacja Taty Tygrysa robi swoje. A sam Tygrys, jak to On, reaguje dość intensywnie na wszystko, co w połączeniu ze zmęczeniem i naszym stanem ducha, stanowi mieszankę wybuchową.
Miesiąc zaczął się dla nas krótkim, acz intensywnym wyjazdem do stolicy, o którym (o dziwo) już wspominałam. Zapraszam TU. Po powrocie rozebraliśmy wreszcie drzewko.
Kolejne dni przyniosły zwykłą codzienność, ale wypełnioną terminowymi zadaniami. Jakoś tak zawsze jest, że jak nie dzieje się nic to nic, a jak zaczyna się dziać to na wszystkich frontach. Dla mnie luty oznaczał nowe zadania w pracy, do których musiałam się przygotować, ale to akurat lubię. Gorzej z pisaniem projektów, tego nie lubię, a przypadły mi w udziale. W sumie pomysł był, ale bardzo ciężko szło mi przełożenie go na papier (ostatecznie efekt mnie zadowolił, dyrekcję też :). Do tego kilka zaliczeń i dwa egzaminy. Jeden na luzie, drugi okazał się całkiem przyjemny, ale stres był i przygotować się trzeba było, żeby nie wyjść na ignorantkę. Tygrys z kolei musiał wykonać pracę plastyczną i projekt o Portugalii, ale przenieśliśmy te tematy na marzec, bo pod koniec lutego Chłopak się rozchorował i mimo, że był czas, sił i samozaparcia zabrakło. Na szczęście udało się wpisać w w dość napięty grafik piłkarski naszego dziecka tabliczkę mnożenia. Nie mówię o treningach, bo ostatnio nie jest na nich częstym gościem (albo Tygrysowi się nie chce, albo źle się czuje, albo są o nieludzkiej godzinie), ale o ulubionej formie spędzania czasu - graniu w salonie w szmaciankę. Wróć, drugiej ulubionej, zaraz po konsoli oczywiście. Wracając do tabliczki... nauka szła opornie. Chłopak ma wręcz doskonałą pamięć (ostatnio przeglądając podręcznik z pierwszego półrocza, przy konkretnych zadaniach mówił z kim siedział, albo w jakim humorze danego dnia była pani, dość często w gorszym :) a tabliczka Mu nie wchodziła. Z kartkówki dostał 3+ (pierwsza trójka od początku edukacji, mamy normalne dziecko :) i bardzo mnie rozbawił, bo stwierdził, że nie rozumie dlaczego. Pewnie Pani coś źle policzyła, a nie że On się nie nauczył. Ale system nauki tabliczki jest dziwny. Pamiętam, że sami uczyliśmy się na pamięć, najpierw na 2, potem 3 itd. A nasze dziecko uczy się do 10, 20 i kolejno. Trzeba się połapać, która 7 się w wpasowuje, a która już nie. Zainwestowaliśmy wreszcie w karty Grabowskiego (skądinąd fajna opcja) i poszło.
Za nami też fajne doświadczenie - wykonanie drzewa genealogicznego. Pozwiedzaliśmy cmentarze, przejrzeliśmy albumy i w ostatnim możliwym terminie (=niedziela, ostatni dzień ferii) zmajstrowaliśmy drzewo, a raczej dom genealogiczny, a jeszcze konkretniej wywód przodków. Ciężko było przekonać Chłopaka do takiej graficznej formy, bo drzewo to drzewo, ale odwołaliśmy się do mgr historii, które oboje mamy przed nazwiskiem i wiemy, co proponujemy. Odpuścił, a my dopuściliśmy umieszczenie Pusiaka obok Tygrysa. Przez luty zwierz zerkał na niego ze zdjęcia podczas lekcji, bo prace wisiały na wystawce, którą miałam okazję zobaczyć na wywiadówce. Całe szczęście, że jeszcze jeden kolega miał pracę na wielkim brystolu, bo oberwałoby się nam od Chłopaka, że znowu On jeden coś inaczej. Nie lubi Młodzieniec wychodzić poza schemat. Co do wywiadówki, znów wypłynął temat czytelnictwa, ale o tym przy okazji naszych wpisów książkowych.
Tygrys żyje piłką. Nasz dom zamienił się w żyletę. Trzeba tylko uważnie patrzeć pod nogi, bo tam niewiadomo skąd pojawia się jeszcze jeden rozgrywający - królik. Kilka razy mało nie wywinęłam orła i nie zabiłam zwierza. Przechwaliliśmy Pusiaka, że taki grzeczny, ułożony. W ostatnich tygodniach się rozwinął. Najbardziej upodobała sobie schody. Nie mieliśmy barierki przy dziecku, które z racji ostrożności i różnych strachów, na schody nie wchodziło. Za to przy zwierzaku mamy zaporę w postaci wielkiego kartonu, który póki co hamuje królika. Za to Pusia stała się bardziej przytulaśna. Wieczorami jest blisko nas. Przytula się, zaczepia, żeby ją głaskać, chowa się w zakamarki pod ręką, liże. Jakie to urocze i miłe. Królikoterapia na całego.
Taka terapia czasem się przydaje, bo emocje związane z byłą pracą buzują. Przepraszam, jeszcze jakiś czas będę do tego wracać. Jak wypiszę się, jest mi lżej. Sytuacja jest o tyle trudna, że Mąż ciągle tam jest, a jak wraca musi z kimś pogadać, żeby nie zwariować. Póki co nie mogę się odciąć, choć mam też wrażenie, że to wszystko mam dość mocno w sobie upchnięte i nie przepracowane. Trzeba coś z tym robić. Miłe jest to, że ciągle mam pozdrowienia, telefony. Tyle, że nie od najbliższych mi osób, z którymi przez lata pracowałam. Boli to jak cholera. Najtrudniejszy moment miałam w dniu, w którym Mąż i wszyscy jego koledzy z instytucji mieli szkolenie antymobingowe. Poczułam się, jak ofiara. Jak nic się nie dzieje, nic nie robimy, ale jak się zadziało, to zaczynamy działać. Tylko to ja poniosłam największą szkodę. A najbardziej przykre jest to, że nic się nie zmieni. Nadal ktoś będzie krzywdzony. Przez chwilę zastanowiłam się nawet czy dobrze zrobiłam nie składając oskarżenia. Tylko czy miałam na to siły? A facet się nie zmieni, będzie krzywdził kolejne osoby. Zresztą nie on jeden w firmie. Wszyscy wiedzą, łącznie z dyrektorem i nikt nic nie robi, bo te osoby są dość mocno mocowane politycznie. Poza tym mój były szef po szkoleniu przełożył wszystko na swoją korzyść. On nadal nie widzi, że zrobił coś złego. Także dobrze będzie dopiero, jak Tata Tygrysa zmieni miejsce pracy. Jedną rozmowę ma za sobą, ale ciężko będzie Mu znaleźć pracę w podobnym charakterze, twórczą a nie odtwórczą. A najbardziej wkurzające jest to, że musi zmienić pracę, a jest w tym co robi naprawdę dobry. Koniec żalów. Jakieś pozytywy...
W nowym miejscu cenię sobie zaufanie i wolność. Pracuję już blisko 20 lat i dopiero teraz widzę, że można z przyjemnością chodzić do pracy. Idealnie nie jest, ale ludzie są różni, nie każdy musi nam pasować. Zwyczajnie nie przejmuję się takimi osobami, nie spoufalam, robię swoje najlepiej jak potrafię i mało mnie obchodzi, że komuś coś we mnie nie pasuje. Jestem, jaka jestem i dobrze mi z tym. A wydaje mi się, że jestem dla ludzi serdeczna i otwarta, może mam inne poglądy i potrzeby w życiu, ale nikomu ich nie narzucam. W nowym miejscu cenię sobie obecność fajnych, serdecznych kobiet. A z taką pracuję bezpośrednio. Jesteśmy tak różne, ale przekładamy to na dobro. Każda z nas wnosi coś innego. Współpracujemy, a nie konkurujemy. Świat idealny? Może. Niech będzie taki, jak najdłużej.
Luty to dla nas zawsze czas ważnych rocznic. W tym roku różne trudne sytuacje i choróbsko trochę utrudniły nam świętowanie, ale wspomnienia i wzruszenia były. Luty to rocznica TEGO telefonu, pierwszego spotkania i pierwszego tygodnia w domu. To już osiem lat, a jakby działo się wczoraj. Tygrys zna już chyba te opowieści na pamięć. Adopcja to dla nas szczęście, choć widzimy coraz wyraźniej, jak niełatwy początek odbija się na życiu naszego Dziecka. Zawsze byliśmy dalecy od tłumaczenia różnych rzeczy jedynie adopcją, ale coraz wyraźniej widzimy, że trzeba je przepracować. Czekamy na ważne dla nas spotkanie w marcu. A jak świętowanie to coś dobrego - pizza Vera w Hajnówce, pyszności. A i Babcia dorzuciła coś od siebie z racji końca karnawału.
I jeszcze coś dla Rodziców - koncert ukochanego Starego Dobrego Małżeństwa. Kolejny już w naszym starym małżeństwie (dobrym oczywiście też), a niezmiennie wzruszający. Sama już nie pamiętam od kiedy mi te nuty towarzyszą (Mężowi odkąd jest ze mną, teraz chyba przekłada je na struny cichaczem :). Może końcówka liceum, albo początek studiów. Ale zawsze związane są z ważnymi momentami dla mnie. Wyprawy z przyjaciółmi pod namiot i czwarta nad ranem. Nasze początki to też SDM. Pamiętam, jak płakałam, kiedy Tata Tygrysa nie zwracał na mnie uwagi. I później w kolejnych latach małżeństwa wybrzmiewały te dźwięki. Niezapomniany był koncert w kinie w Zakopanem. Tym razem byliśmy w Białymstoku. Ileż wzruszeń. Ja od pierwszych nut walczyłam ze łzami i do końca byłam spięta. Niezapomniane chwile. Wróciliśmy oczywiście z płytą, która rozbrzmiewa. A w drodze kupiliśmy bilety na kolejny koncert. To będzie chyba muzyczny rok. I bardzo się z tego cieszę.
Luty niby krótki ale mi jakoś strasznie się dłużył – myślałam, że ferie trwały tyle co wakacje o to tylko dwa tygodnie.
OdpowiedzUsuńDla nas był to czas ferii i wyczekiwanego, rodzinnego wyjazdu na narty – miło spędzony tydzień – chociaż każdy z nas zaliczył spotkanie z rotawirusem – intensywne ale na szczęście trwające nie dłużej niż dobę więc wielkich strat nie było.
Fajne te wasze szkolne projekty – u nas dzieciaki też sporo robią takich rzeczy ale zawsze w grupie, w klasie podczas lekcji. Nigdy nie musieliśmy robić tego w domu – z czego akurat się cieszę bo talenty plastyczno-techniczne są u nas znikome. Drzewa genealogicznego nie robiliśmy – wiem, że dla dzieci adopcyjnych bywa to sporym problemem…
Nie pamiętam jak ja uczyłam się tabliczki mnożenia – ale pamiętam wieczne odpytywania z tego tematu przez rodziców, dziadków, ciotki, wujków – w końcu też jakoś się nauczyłam. Syn też uczył się systemem – najpierw do 20, potem do 50 itd. Ocen jako takich u nas nie ma – na klasówce są jedynie punkty więc wiem, że np. na 100 przykładów dobrze zrobił 95 – Pani niby im mówi jaka to by była ocena w kolejnych klasach ale w oficjalnych papierach tego nie ma. W dziennik nawet tych punktów nie wpisuje. Z doświadczenia mamy nieco starszego dziecka powiem tylko, że sprawne liczenie w tym podstawowym zakresie jest bardzo ważne – jak przychodzi potem do liczenia pod kreską czy dzielenia z resztą to dzieci, które sprawnie liczą w pamięci mają dużo łatwiej.
Z niecierpliwością czekam na czytelnicze podsumowanie lutego. Miłego marca (u nas na razie bardziej zimowy niż styczeń :-( a ja już bym jednak wiosny chciała…).
Trzymam kciuki, żeby Tacie Tygrysa udało się zmienić pracę, bo faktycznie, dopóki się całkiem nie odetniecie, to trudno będzie zamknąć ten temat. A co do szefa - tacy toksyczni ludzie uważają, że są nieomylni i widzą złe tylko u kogoś, nigdy u siebie.
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie tylko my zwróciliśmy uwagę na ten dziwny system nauki tabliczki mnożenia. U nas Jasiu, który nie ma problemów z nauką i na pamięć uczy się błyskawicznie - tabliczki jakoś nie może ogarnąć. Nawet tej najprostszej przez 3. Choć u niego dużo złego może robić nastawienie, że przecież może sobie to pododawać i żadne tłumaczenia, że tabliczkę musi umieć na pamięć do niego nie docierają. Ale muszę spojrzeć na te karty, o których piszesz - może i u nas pomogą.
Tak sobie pomyślałam, co prawda ja mam zamknięty blog, ale jeśli będziesz chciała i stwierdzić, że znajdziesz czas to zapraszam przemysleniairefleksje.wordpress.com :D
U nas luty był okropny i mimo, że kocham ten miesiąc w roku, to jednak teraz ani moje urodziny mnie nie cieszyły (odmówiłam zrobienia imprezy i krojenia tortu), ani w sumie nic innego. Luty był trudny, pod wieloma względami przełomowy. Jednak cieszę się, że jakoś przeszedł i go przetrawiłam w sobie.
OdpowiedzUsuńŻyczę Wam, abyście mogli pozamykać sprawy ze starą pracą (aby Tata Tygrysa znalazł jakąś wspaniałą nową pracę) i żeby Tygrys Wam nie chorował. Uściski