Zgodnie z przysłowiem czwarty miesiąc tego roku trochę nam poprzeplatał. I to nie tylko sytuacji pogodowych, choć zdecydowanie był chodny. Przeplatał nam gorsze i lepsze chwile. Na szczęście bilans nie jest taki zły, bo tych drugich było zdecydowanie więcej. Zresztą nie trzeba nie wiadomo jakich rzeczy, żeby się cieszyć. Zwykła codzienność, przepełniona spokojem, jest już wartością. Jak zwykle piszę po dłuższym czasie, a z racji na moją słabą pamięć, muszę się nagimnastykować, żeby przypomnieć sobie, co się wydarzyło te kilka tygodni wcześniej. Ale wiem już, że wystarczy zacząć, a wspomnienia same płynął.
Początek kwietnia to dalej choroby i logistyka związana z opieką nad Tygrysem. Mój "pracowy" kalendarz wypełniony po brzegi. Do tego pracuję na zmiany, więc jak mnie nie ma, druga osoba ciągnie przez cały tydzień niezbyt trafione godziny (10-18). Jest to uciążliwe. Przerabiałam już, wiem, choć oczywiście żadna z nas nigdy nie robi problemu. Mamy dzieci w podobnym wieku, więc co rusz zdarzają się różne sytuacje. Tata Tygrysa też w trudnym momencie, nie bardzo mógł ani sam przechorować w domu ani za często być na L4 na Młodego. Ale wpadła jakaś niedziela do odbioru, przydały się moje zarobione soboty, wspomogliśmy się Babcią białostocką i dotrwaliśmy do Świąt. Na szczęście ból ucha ustąpił, obeszło się bez antybiotyku i niepotrzebnego stresu w Wielkanoc. A wizyta z końcem kwietnia u laryngologa, potwierdziła, że nie jest źle.
Ale zanim to, miałam długi dzień w pracy związany z wieczorną imprezą dla dzieci. Wychodzę w nowym miejscu ze swojej sfery bezpieczeństwa. Musiałam pomykać we wdzięcznym przebraniu elfa, a raczej elfki. Mina dzieci, które znają mnie w codziennym wydaniu, bezcenna. Ale jak to napisała pewna życzliwa mi dusza: takie sytuacje budują naszą siłę wewnętrzną, więc w dłuższej perspektywie będą nam służyć. A niczego teraz bardziej nie potrzebuję. (Uwaga, po nawiasie znów uruchomią się negatywne emocje, można przeskoczyć do następnego akapitu). Myślałam, że to wszystko, co złego zdarzyło się w zeszłym roku, mam już przepracowane. Tymczasem mam wrażenie, że im więcej czasu mija, tym jest mi trudniej. Raczej mam to poupychane niż przepracowane. I w tym momencie jestem chyba najbardziej zła na siebie. Po pierwsze za to, że pozwoliłam się tak traktować. Po drugie, że zamiast się cieszyć dobra pracą, nie potrafię odciąć się od przeszłości. Do tego ciągle karmię się różnymi wiadomościami na temat tego pana. W sumie powinnam się cieszyć, że nie spotkały mnie jeszcze inne wątpliwe przyjemności, o których słyszałam i w porę odeszłam. Zanim nie posypałam się całkowicie. Ale moje poczucie własnej wartości jest zdeptane totalnie. Nie mam satysfakcji z sukcesów, które odnoszę. Tych mniejszych i większych. Wiem, że muszę coś ze sobą zrobić. Na początek cieszyć się z fajnej pracy, która sprawia mi satysfakcję. Daje możliwość rozwoju. Do tego przy obecności i wsparciu dobrych i mądrych kobiet. Odczytuję swoje reakcje na różne sytuacje, co też pomaga mi wyciszyć silny stres. Np. po czterech miesiącach pracy odkryłam dlaczego tak się denerwuję, jak pani Dyrektor prosi mnie do siebie. A nigdy nie dała mi podstaw, żebym aż tak się przejmowała. Wszystko za sprawą doświadczeń z byłego miejsca pracy. To odkrycie pomaga mi się uspokoić w podobnej sytuacji. I tak sobie w tej chwili myślę, że jak już dostrzegam pozytywy i swoje reakcje, to jestem na dobrej drodze do zmiany. Zaczęłam też chodzić na masaże. Nie spodziewałam się godziny relaksu, ale aż takiego bólu też. Stres zrobił swoje, a te kamienie trzeba rozbić. Wierzę, że wszystko idzie ku dobremu. Okazuje się, że aż tak negatywnie nie jest. Chyba muszę się tu częściej wypisywać, żeby spojrzeć na życie w jaśniejszych barwach.
Początek kwietnia to również urodziny Taty Tygrysa. Jakieś takie trudne dla niego samego. Dwie czwórki, które bardzo przeżywał. Świętowaliśmy w swoim domowym gronie tym, co lubimy najbardziej (my rodzice, Tygrys ma ciągle opory), czyli sushi. A pod koniec miesiąca imieniny (oboje świętujemy podwójnie w jednym miesiącu) w Macu i kawka z moimi Rodzicami.
Choroba Tygrysa utrudniła nam trochę celebrowanie Świąt. Wielkanoc to dla nas szczególny czas, ale w tym roku za radą pediatry uczestniczyliśmy w obchodach Triduum, niemal jak w pandemii. W domu przed ekranem. Tylko w sobotę dotarliśmy do kościoła na krótką adorację. Ale byliśmy po prostu razem, a w świąteczne dni z bliskimi.
A że w naszym regionie świętujemy podwójnie, zyskałam kolejny wolny weekend od pracy i szkoły. W prawosławną niedzielę Wielkanocną spotkaliśmy się z przyjaciółmi. Jak zawsze raczyliśmy się specjałami, które przygotowała J. W jej wydaniu nawet zwykły pieczony kurczak jest apetyczny. Do tego teksty uroczego Trzylatka, który nieustannie nazywał Tygrysa Baterią (usłyszał, że Synek ma odpoczynek od zabawy, bo musi naładować baterie i tak się maluchowi pokojarzyło :) wywołując śmiech wszystkich, nawet Tygrysa. Po obiedzie odwieźliśmy Młodego do Dziadków, starsze siostry zajęły się bratem, a my z Przyjaciółmi pojechaliśmy na koncert Roberta Kasprzyckiego. Świetne towarzystwo i dobra muzyka - więcej nam nic nie trzeba. Rzadko mamy okazję do takich spotkań. Choć dwa koncerty w cztery miesiące, to już jakiś rekord. A mam ochotę na więcej. Jedyne co mnie zaniepokoiło to, że po jednym piwie, byłam równiutka. To chyba starość. Ale nie było aż tak źle, bo wstałam następnego dnia rano na badanie. Mimo obaw, okazało się, że wszystko jest dobrze. Zmiana łagodna, do kontroli za rok, ale to już lepiej, bo dotąd było co pół. A to chyba dobry znak. Pod koniec miesiąca spotkanie wspólnoty. Dodatkowo miałam wolną sobotę, którą zaczęliśmy długi weekend. Oczywiście pracowity, bo to jedyne wolne dni w systemie dom - praca - szkoła. Zamówiliśmy wywrotkę ziemi. Tata Tygrysa miał co robić. Mi wychodziło zmęczenie ostatnich miesięcy, ale opieliłam kwiaty i drzewka. I dawno się tak nie zmęczyłam. A siły trzeba zbierać, bo do spowolnienia jesienią jeszcze daleko.
U mnie nadal szkoła i mnóstwo rzeczy z nią związanych. Najprzyjemniej z kwietnia wspominam bajkę terapeutyczną. Miałam do wyboru dwa zadania. Przymierzałam się do innego, takiego bardziej teoretycznego, ale koleżanki namawiały mnie do napisania bajki. Tamto mi nie szło, a do tego jedne z zajęć były tak nudne, że chwyciłam za długopis i z końcem wykładu szkic miałam gotowy. Po powrocie do domu, spędziłam wieczór na szlifowaniu i wyszła mi bajka. Taka potrzeba była w nas chyba od dawna. W naszym ośrodku adopcyjnym nikt nie wymagał napisania bajki, a ona za nami chodziła. Tata Tygrysa z tej przyczyny popełnił dawno temu wierszyk, który publikowaliśmy nawet na poprzednim blogu. Mi wyszła bajka. Jak się później okazało z podobnymi motywami, choć zupełnie tych "tatowych" strofek nie pamiętałam. Także miałam formę terapii, a przy okazji zaliczyłam zajęcia na 5, a nawet na 6, jakby były szóstki.
A co u Tygrysa? Chłopak pożegnał się z drużyną piłkarską. Namawialiśmy, prosiliśmy, ale nic to nie dało. Żałujemy, bo Synek kocha piłkę. Myślę, że potencjał ma. Ale trener jest tak odpychający, że w sumie się nie dziwię. Choć ważne jest chyba to, że Tygrys nie bardzo lubi robić to, co akurat ktoś mu każe i funkcjonować w grupie, w której obowiązują zasady, godziny. Także pozostaje mu latanie za piłką z nami (choć wiadomo, że od czasu do czasu, bo tempa ośmiolatka nie utrzymamy), samemu lub z sąsiadami. A sytuacja jest o tyle trudna, że w tej chwili jego (była już) drużyna trenuje u nas pod oknem.
Nadal nie chce się uczyć w domu ponad to, co zadane na bieżąco. Kartkówki, sprawdziany nie są istotne. Jak sam twierdzi ma 5 i 6 bez uczenia, więc po co tracić czas. W sumie racja. Mi chodzi chyba bardziej o wyrobienie nawyku uczenia się. Ale może za bardzo wybiegam w przyszłość. Chłopak jest bystry, ciekawy świata. A czytamy tyle książek, z których jakaś wiedza w głowie zostaje. Zgłasza się do dodatkowych konkursów. Brał udział w matematycznym Leonie (ja ze szkoły pamiętam kangura), oczywiście bez dodatkowej nauki w domu. Obecnie szykuje się do przyrodniczego, choć to chyba taki bardziej z wiedzy o świecie, bo akurat sama przyroda to nie jego dziedzina.
Nadal mierzymy się z różnymi trudnościami (emocje, szczególnie złość i jej okazywanie, reakcje na "nie", różne lęki itp. itd.), ale w tej chwili mamy już inną perspektywę i nadzieję na pomoc dla naszej rodziny, ale o tym już w maju. I nadal pracujemy z ciałem. Wyciszamy odruch ATOS i uskuteczniamy wieczorne masaże. Zapomniałabym o jeszcze jednej rzeczy, od kilku tygodni śpi sam. Zasypianie nadal trwa długo, ale ten czas akurat lubię, chyba, że jestem już sama bardzo zmęczona. Ale wiem, że tego Chłopak potrzebuje. A minie to szybko. Za rękę już nie chodzi. Także i z czasem będzie gonił nas z pokoju.
Zapomniałam o jeszcze jednym naszym domowniku. Pusia urosła i szczęśliwie zasuwa po domu, kręci kółka po kanapie (panele to nie najlepsze podłoże dla zwierzaka) i gryzie co się da. Ale postanowiliśmy nie zamykać jej w klatce. Zwierzak jest radosny, a szkód w sumie nie ma za dużych.
Zmierzając ku końcowi... Kochani, życzę Wam, żeby ten trwający już maj zapisywał się samymi dobrymi wspomnieniami. A jak pojawią się te trudniejsze, sił do ich rozwiązania.
Kochana
OdpowiedzUsuńWyczerpujące kwietniowe wieści, oj dużo u Ciebie się dzieje.
Zdrowie najważniejsze-tego Wam z serca życzę🤗🧡
Praca także istotna, zwłaszcza z kim się pracuje. Ja do tej pory (choć już nie pracuję), wspominałam sytuacje, teraz nazwano by je mobbingiem!
Tygrysek ciekaw świata, dlatego tyle ma pomysłów😊
Pozdrawiam całą Rodzinkę słonecznie i powodzenia we wszystkim, czego sobie życzycie💛🌞😃🍀
Maj również intensywny, ale ten pośpiech i wielość zadań chyba jest już wpisany w życie.
UsuńNiestety ostatnio z kim nie rozmawiam (czy piszę jak to na blogu) dowiaduję się o złym traktowaniu w pracy. Jeśli nie przez przełożonego, to przez współpracowników. Nie mogę tego zrozumieć. Może tak teraz trafiam i są osoby, które mają poprawne relacje w pracy. W sumie w tej chwili sama nie mam na co narzekać. Dyrekcja jest naprawdę w porządku, a na inne osoby (przepraszam za kolokwializm) mam wywalone. Zwyczajnie się nie przejmuję. I dobrze mi z tym.
Pozdawiam majowo
Z doświadczenia powiem, że te pracowe emocje przepracowuje się baaardzo długo. Z poprzedniej pracy odeszłam prawie 3 lata temu, byłam ostatnia z paczki koleżanek, z którymi razem zaczynałyśmy w tamtym miejscu zazwyczaj tuż po studiach. Praca nie była zła, ale wśród szefostwa były specyficzne jednostki – do dziś jak się spotykam z dziewczynami często wspominamy co bardziej traumatyczne chwile, doświadczenia, projekty. Nasi mężowie twierdzą, że ciągle w ten sposób nadal walczymy z traumą ;-) . Jednak z czasem człowiek nabiera do tego dystansu – mam nadzieję, że ty też dojdziesz do takiego etapu.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Tygrys zrezygnował z piłki. To fajny sport – uczy dyscypliny, pokory, współpracy w grupie, znoszenia porażek i radości ze zwycięstwa, walki do końca. Ale wiadomo – nic na siłę. Jeśli trener jest „trudny” i dziecko nie ma z tego radości to bez sensu zmuszać go na siłę. Szkoda, że nie macie alternatywy. U nas w miasteczku są co najmniej dwa kluby/szkółki, w okolicznych miejscowościach podobnie – nie byłoby problemów żeby przenieść dziecko w inne miejsce.
My powoli finiszujemy z projektem „komunia” – jeszcze kilka dni i będzie po wszystkim. Dobrze że następne takie wydarzenie dopiero za 5 lat to trochę odpocznę ;-) .
Mam za sobą kilka rozmów, do tego Twoje doświadczenie. I z tą wiedzą, że proces zdrowienia trwa, jest mi lepiej. Postanowiłam doceniać to, co mam. Zażywam ruchu. I jest mi lepiej.
UsuńRezygnacji z piłki nie mogę przeboleć. Tak mi szkoda. Alternatywy niestety nie ma, Obawiam się, że w kolejnej grupie też Chłopak by się nie odnalazł.
Pewnie jesteście już po Komunii. Jak wrażenia? Jak Synek przeżył to doświadczenie? Ciekawa jestem, bo Tygrys nie ma w sobie jakiejś takiej dziecięcej wiary. Wszystko bierze na rozum, a niedzielne wyjście do kościoła to dla nas trudny moment. Nie wiem czy jest gotowy na sakrament i jakoś tak przeżywam to w sobie. Może kiedyś w wolnej chwili podzielisz się Swoimi przemyśleniami.
Pozdrawiam
Tak – my już po Komunii . Nasz syn nie ma (już) problemu z uczestnictwem w niedzielnej mszy – gdzieś tak około pierwszej/drugiej klasy przyjął, że tak trzeba i przestał protestować a i poziom skupienia wzrósł. Jednak „co za dużo to nie zdrowo” więc przygotowania do Komunii, szczególnie na ostatnim etapie, trochę dały mu w kość i emocje z tym związane wychodzą z niego do teraz. Biały tydzień też nie był łatwy. Mój syn akceptuje program minimum – tzn. niedzielna msza. Wszystko co jest ponad to musi wyjść z jego inicjatywy – w adwencie bardzo skrupulatnie chodzi na roraty – sam w żaden sposób nie przymuszany. W październiku był dwa razy na różańcu, w Wielkim Poście dwa razy na drodze krzyżowej. Ale to wszystko była jego inicjatywa. Nabożeństwo majowe nie mieści się w tym programie… Tak więc dwa razy odpuściłam i pozwoliłam pójść na trening – dla mojego i jego zdrowia psychicznego.
UsuńModlitw/przykazań itp. się nauczył zgodnie z harmonogramem (ale jak sam przyznał chyba nie wszystkich ale siostra mu odpuściła na końcówce). Na początku trochę pomagaliśmy ale potem sam przejął za to odpowiedzialność. Przyszedł kiedyś do domu i mówi – „Mamo – zdałem 7 grzechów głównych” Ja: „A kiedy się tego nauczyłeś?” On: „No jak już prawie połowa klasy zaliczyła to ja też zapamiętałem jak inni mówili” ;-) . Na samej uroczystości mówił jedno z wezwań modlitwy wiernych – wyszło bardzo dobrze mimo presji siostry i uwag na kilka dni przed Komunią, że jeszcze nie do końca umie na pamięć.
Sama uroczystość bardzo ładna, choć trochę za długa. A hołdy lenne składane klerowi ze dwa albo 3 razy działały mi nieco na nerwy. Dobrze że córkę oddałam pod opiekę ciotek to przynajmniej nie miałam stresu, że młoda nie jest w stanie wytrzymać i wyczynia różne harce. Pod koniec ciotki nawet zabrały ją na pobliski plac zabaw ;-) .
Tak w ogóle to bardzo bliska jest mi idea komunii indywidualnych kiedy to rodzice (wspólnie z księdzem) decydują czy dziecię już jest gotowe i po podjęciu decyzji „na tak” uroczystość jest po prostu na normalnej niedzielnej mszy. Tak było w naszej parafii za czasów COVID, tak jest w niektórych krajach i uważam, że to było świetne rozwiązanie.
Poza tym moje dziecko chyba bardziej przeżyło pierwszą spowiedź niż pierwszą komunię…
Siły znalazłam, a nawet odkopałam w sobie, ale nie wiem na ile mi ich wystarczy. Szukając pozytywów - pokonałam w sobie kilka lęków, robię więcej niż muszę, więc radzę sobie. Życzę Wam, szczególnie Tobie, żebyś też przezwyciężyła w sobie swoje lęki, przeszłość i żebyś mogła iść do przodu z podniesioną głową i radością w sercu.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że choroby już Was opuściły i możecie normalnie funkcjonować.
OdpowiedzUsuńStraszne jest to, jak człowiek wpada w taką pułapkę swoich odczuć i mimo że sytuacja się zmienia, to nadal w tym wszystkim tkwimy i przeżywamy. Mam nadzieję, że faktycznie uda Ci się to przepracować.
Szkoda, że Tygrys zrezygnował z piłki, ale faktycznie trener ma olbrzymi wpływ na takie rzeczy. U nas Oliwka jak trafiła do innego trenera, który w ogóle nic im nie podpowiadał podczas meczów, a po przegranych się na nich wyżywał - że przegrali, też traciła radość z gry. Na szczęście przeszła do grupy Jasia, a tu trener to jest złoty człowiek.